To co najbardziej lubię w naszym
małżeństwie, to „momenty zaskoczenia” czy raczej „zadziwienia”. To takie chwile
„przebudzenia”, w których uświadamiam sobie niezwykle jasno, że nic więcej mi w
życiu nie potrzeba, że wszystko czego potrzebuję zamyka się w ramionach TEGO
mężczyzny, przy którym zasypiam i przy którym się budzę.
Że ten oto mężczyzna,
który obok mnie spaceruje, śpi, je, „gra w Sheparda”, gotuje parówkę i sprząta
kibel, to najlepsze co w życiu mogło mi się przydarzyć. I jakkolwiek byłoby
trudno (pod różnymi względami), to jest Ktoś, kto pomimo wszystko będzie przy mnie.
Będzie mnie kochał mimo wszystko. Wiem, że to banalne…ale cóż poradzę. I z góry
przepraszam „mądre głowy”, które właśnie mówią: „minie im…”, „ciekawe czy to
samo powiecie za 5-10 lat…”, za poniższy akapit.
Zanim zaczniecie udzielać miliona
złotych rad, uprzedzać, że wszystko się skończy, że przyjdzie szara rzeczywistość,
że trzeba myśleć bardziej „przyszłościowo”, że „trzeba się przygotować”, że
będzie teraz tylko gorzej…, to zanim coś powiecie, uderzcie trzy razy głową w
ścianę a później na dokładkę przytrzaśnijcie sobie język w drzwiach. I nie, że
nie macie racji… może ją macie, może wasze doświadczenie tak mówi, ale co to
komu da, jeśli będziecie to „sprzedawać” innym?! Myślicie, że kogoś uratujecie?
Uchronicie przed popełnieniem błędu? Że mu w tej chwili pomożecie? Jeżeli nie
popełni "waszego błędu" to i tak popełni "swój błąd". Jeśli by natomiast potrzebował
pomocy, to by o nią poprosił! Może ja jakaś przewrażliwiona pod tym względem
jestem, ale jak płachta na byka działają na mnie „złote rady” i pouczenia. Jeżeli
ich chcę, jasno o nie proszę. Potrafię też prosić o pomoc. Ostatnio byłam w takim
mętliku, że w zasadzie od każdej osoby oczekiwałam rady… a ostatecznie odpowiedź
przyszła sama z czasem i dojrzała we mnie, a kiedy była gotowa, wtedy po prostu
się pojawiła. Choć czasem chciałoby się (znaczy się mam taką pokusę) mieć
odpowiedź na tu i teraz, szybko, precyzyjnie, z wysokim poziomem gwarancji
skuteczności…
Jednak w ostatecznym podsumowaniu
pod tym względem jestem, i pewnie pozostanę, orędowniczką teorii „dorastania do
wszystkiego”. Do życia, do związku, do siebie samej. I najbardziej cenię w moim życiu
osoby, które mi po prostu w tym dorastaniu towarzyszyły, dawały przykład cierpliwości
i autentyczności bycia ze mną. I jestem największą szczęściarą na świecie, że
takiego właśnie towarzysza życia mam przy sobie „all inclusive”. I taka jest
moja definicja miłości: ciągle dojrzewać i zmieniać się na lepsze.
"Truizmy rodzą się jak gwiazdy, choć może nie zapadają się w sobie pod ciężarem wstydu. Oto jeden z nich: na wszystko przychodzi czas. Na pytania, na odpowiedzi, na wątpliwości i zrozumienie. Oto drugi z nich: żeby dokądkolwiek dojść, należy wyjść."
Ignacy Karpowicz, "Cud"
A więc idziemy, spacerujemy zabłoconymi ulicami Starówki tej
wiosno-zimy, rozmawiamy o zmianach. A Miłosz ni stąd ni z owąd wygłasza
monolog: „Wiesz... ja to jestem szczęściarzem. Nie dość, że mi się podobasz pod
względem zewnętrznym, to dobrze mi się z Tobą rozmawia i dyskutuje, a na dodatek łączy nas miłość! Nawet jakby jeden czynnik się skończył, pozostają
dwa następne”.
O, taki pragmatyzm to ja lubię!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz