środa, 5 czerwca 2013

Włóczykij vel Alexander Supertramp vel Homo Viator


Dziś będzie w trochę innym stylu… dziś będzie trochę o mnie (?) i może trochę… nostalgicznie?
Każdy z nas jest dziwakiem – im prędzej zdamy sobie z tego sprawę, tym większa z tego korzyść dla nas. 


 
Wśród bajkowych postaci moim ulubionym bohaterem był zawsze Włóczykij. I nie, żebym namiętnie oglądała Muminki, bo Smerfy były tysiąc razy lepsze, ale będąc dzieckiem Włóczykij miał dla mnie coś magicznego i pociągającego w sobie. Może właśnie to, że był dziwakiem? 


Zawsze było mi jednak raczej daleko do stylu bycia współczesnych włóczykijów i podziwiałam odwagę ludzi, którzy z jednym małym plecakiem puszczają się „stopem” na drugi kraniec Europy, zawiązując przypadkowe znajomości i uzależniając swój byt od życzliwości obcych ludzi. 
http://www.christophermccandless.info/
Osobą, którą wywarła na mnie ogromne wrażenie (podziw i przerażenie jednocześnie) był i jest Christopher McCandless, znany również jako Alexander Supertramp (Aleksander Superwłóczęga).  Młody, wykształcony chłopak, który zostawia absolutnie wszystko włącznie ze swoim prawdziwym imieniem i nazwiskiem, by stać się bezdomnym wędrowcem i ruszyć w swoją  „Wielką Alaskańską Odyseę”, gdzie z dala od ludzi i cywilizacji ćwiczył swój fizyczny i duchowy rozwój, zapisując w dzienniku swoje przemyślenia. Koniec jego włóczęgi był smutny, ale o tym może później.


Z czasem odkryłam bowiem, że każdy ma swoją własną sztukę włóczykijstwa, którą musi sam odkryć i wypracować. A w Polsce nie trzeba planować srogich podróżniczych przygód – one zdarzają się same np. możesz utknąć na kilka godzin w lesie, bo na trasie twojego pociągu ukradziono szyny - fakt z podróży PKP w ostatni długi weekend. Zdarzyło mi się spać na ławce na dworcu PKS i wylądować z przypadkowymi ludźmi o 3 nad ranem w krakowskiej pijalni wódki i wina, ale to były raczej wyjątki od reguły przewidywalności i bezpieczeństwa, których chcą czy nie chcąc się trzymam. 


Na trop moje sztuki włóczykijstwa wpadłam dzięki wskazówce, którą udzieliła mi pewna osoba w przełomowym dla mnie czasie. „Rusz się! Jeżeli ci źle, rusz w drogę. Nie musisz mieć konkretnego celu, ważna jest zmiana otoczenia, zmiana uwagi, zmiana układu odniesienia… Rozchodź to!”. Moim zadaniem wtedy było chodzić po mieszkaniu, ale jakoś z mieszkania wyszłam na osiedle a później „na miasto” a jeszcze później „za miasto”… Efektem moich ówczesnych wędrówek było nie tylko „rozchodzenie problemu”, ale gratisowo odkryłam swój „sposób na siebie”, sposób na własną „sztukę życia”, którą można zawrzeć w archetypie człowieka w drodze, w podróży - homo viator. I dobrze mi z tym było, że ciągnie mnie raczej do miejsc opustoszałych, cichych, do miejsc, gdzie jestem zdystansowanym obserwatorem ludzi lub rzeczy.

Potrzeba mi samotności, po to by być później blisko ludzi. Potrzeba mi dystansu, by móc się zaangażować.  Potrzeba mi ruchu, by docenić wartość domu. Potrzeba mi szaleństwa podróży czy dziwactwa miejsc podróży, by nie dać się zapędzić w kozi róg społecznych schematów i chorych powinności. 


Taka życiowa filozofia włóczykijstwa ma oczywiście bezpośredni wpływ na bycie z kimś w związku. Dlatego jedną z pierwszych rzeczy, którą Miłosz dostał ode mnie, to kartka z fragmentem „Proroka” Kahila Gibrana. Bardzo ludzie ten zbiór sentencji a definicja małżeństwa, którą podaje Gibran, bardzo mi odpowiada. 


I nie to, że mam zamiar wprowadzać alternatywny model „małżeństwa bez zobowiązań”, ale świadomość potrzeby i nawet konieczności samotności (także a może przede wszystkim) w relacji jest uwalniającym źródłem radości z bycia z kimś i bycia dla kogoś. 


I takie mam też przemyślenia o moim idolu Superwłóczędze. Chris zginął w samotności z wygłodzenia i wycieńczenia w swoim „magicznym autobusie” na Alasce. Dopełnił w ten sposób obraz outsidera. Jednak w jednej ze swoich ostatnich notatek z Alaski przebija tęsknota za domem, miłością, bliskością…


Podróż, włóczęga wybija nas z usypiającego rytmu przyzwyczajeń i oczywistości, pokazuje nową perspektywę. A ta perspektywa pozwala TRWAĆ, gdzie nie ruszając się fizycznie z miejsca, odbywa się niezwykłe podróże.

Wracając z weekndowej samotnej wyprawy w Beskid Żywiecki – znalazłam w moim notatniku fragment z fenomenalnej dla mnie książki Jona Krakauer „Wszystko za życie”, która opowiada o życiu Chrisa McCandlessa.


Wciąż na nowo zatrzymuje się nad mocą tych słów. Może i ktoś z Was odkryje w nich coś dla siebie.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz