niedziela, 7 października 2012

Bitwa pod we Wiedniem ;)

Ostatnio mieliśmy problemy z samochodem. Przestała działać instalacja gazowa, przez co podróże (te małe i te duże) stały się dość kosztowne. O dziwo tuż przed naszą najnowsza wyprawą silnik naszego Mietka znów zaczął działać na LPG - to zupełnie tak jakby chciał nam powiedzieć, że też chce zobaczyć stolicę Austrii jesienią. Niestety do Wiednia wybraliśmy się za pośrednictwem PKPy...

A że miała być sroga promocja na połączenia Warszawa - Wiedeń, więc wybrałam się dziarskim krokiem na Dworzec Centralny zakupić bilety. Niestety promocja okazła się nie dość promocyjna a że zabrakło nam na bilet powrotny, to kupiłam go tylko w jedną stronę. Piszę zatem SMS do Miłosza: "Kupiłam bilet do Wiednia...w jedną stronę:)". Na co Miłosz: "Hurra, zostajemy! nie muszę iść do roboty". Podróż zatem zapowiadała się jak najbardziej obiecująco:) Od razu wyjaśniając, w drodze powrotnej poratował nas "dablju-dablju-dablju-dot-polskibas-dot-kom".
Nie poratował, tylko zniszczył moje marzenia o niepójściu do arbajtu.
Ale mniejsza o większość. Wchodząc na peron zauważyłem stado muflonów, których widok od razu przywiódł mi na myśl widmo zajętości naszych miejscówek i ... oczywiście tak było zaiste. Po zrobieniu krótkiej acz gwałtownej obory w przedziale, szkoda mi się tych ludzików zrobiło (nota bene mieli oni większy bagaż od nas, także Aga zwracam honor do kieszeni bo w porównaniu z nimi zabraliśmy naprawdę malutko) i w efekcie, żeby ich nie rozdzielać straciliśmy jedne z najlepszych miejscówek w pociągu, bo to i przodem do jazdy, i przy oknie były :(
Pominę fakt, że dawno już pociągiem nie jezdziłem i o dziwo standard w nich podniósł się tak znacznie, że nawet okna się w nich już teraz otworzć nie da. Ale nadaj przedziały docieplają jak podupceni. Nie obyło się też bez braku poślizgów. Jak to nazwał nasz współprzedziałowiec najwięcej w podróży spędziliśmy: Podróżując po Czechach, w których to nasz pociąg przestał istnieć, a nam kazano się przesiąść do jakiegoś międzynarodowego Czeskiego składu, który nawet nie jechał na właściwą stację docelową, ale dajmy sobie spokój z opisywaniem przejazdu godzina po godzinie. BO to nie o to, nie o to, nie o to ;)

A więc jesteśmy na miejscu. Jest fajnie. Słońce świeci. Ja zajęłam się praktyczną stroną wyjazdu, czyli zakupem biletów komunikacj miejskiej i strategią dotarcia do naszej wiedeńskiej meliny (tu oficjalnie dziękujemy Lubie, która dała nam klucze do mieszkania teściowej, w którym świeże powietrze nie gościło od przynajmniej roku:)). Miłosz tym czasem sprawdził co jest za przysłowiowym "rogiem", a że stwierdził, że jest ładnie (a my jak na całą noc i przedpołudnie w pociągu czuliśmy się nadzwyczaj rześcy), więc ruszyliśmy w miasto, zobaczyć w zasadzie co się da.
 I tutaj już strategii nie było żadnej... Choć to mógłby zapewne być oddzielny wpis o naszym "cygańskim stylu turystyki", która zaprzecza wszelkim standardom przewodników i innego typu bedekerów, bo w 100% opiera się na intuicji i naszym widzi-mi-się.
I choć Wiedeń opływa w kulturalne atrakcje a za każdym rogiem czai się następny zabytek, o którego istnieniu do tej pory nie wiedzieliśmy, to jednak jeśli chodzi o pierwsze skojarzenia z naszej wiedeńskiej odsieczy będą one następujące:
- siedem kolorowych nitek metra, którym da się dojechać w zasadzie wszędzie
- konie, wszędzie konie... i ich kupy:)
- zapach cebularza, który prześladował nas na ulicach...
- nie zapominaj o "owianej nimbem mitu Sisi" ;)

A tak na poważnie to największe wrażenie na mnie wywarł Klimt i jego najsłynniejszy obraz (jak się okazało był kwadratowy, a na tych wszystkich dupnych reprodukcjach to prostokąt), Szunbrun (jak to się pisze?), w którym można spędzić cały dzień, no i oczywiście lokalne piwko Ottakringer :) Fotorelacja już wkrótce a wraz z nią może jakiś konkurs. Pomyślimy. A tak na mniej poważnie to chyba do Wiedenia chcielibyśmy jeszcze kiedysik powrócić, nie?
Bo trzy dni to było stanowczo za mało jak na nasze możliwości :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz