czwartek, 4 kwietnia 2013

Względność czasu


Czy zdarza Wam się, że pamiętacie określoną sytuację… jesteście pewni, że miała ona miejsce, potraficie odtworzyć ze szczegółami wrażenia zmysłowe związane z tą sytuacją, ale jeżeli ktoś poprosi Was o umiejscowienie tego zdarzenia na osi czasu, bezradnie rozkładanie ręce… mylą Wam się dni, miesiące, pory roku, lata…  My mamy kilka takich  wspomnień. 
Ta względność czasu, jak ją zwykliśmy nazywać, jest czymś charakterystycznym dla naszej historii, bo dla jednych wyskoczyliśmy jak Filip z konopi nie wiadomo skąd, a dla innych ("podejrzliwych";)) wydawało się dziwne, że można się przyjaźnić bez żadnych „podtekstów”, więc... jak długo trzeba było czekać, żebyśmy w końcu przejrzeli na oczy?! 
Powyższa względność czasu to jedna strona medalu, druga jest znacznie bardziej skomplikowana. Pamiętamy bowiem sytuacje, które wydają nam się „symboliczne” a nie historyczne, bo mogłyby się wydarzyć tak samo 5 lat temu jak i 5 miesięcy temu.
Dziś z okazji upływającego czasu i już niecałych 100 dni dzielących nas od dnia naszego ślubu na światło dzienne wypływa jedno z tych symbolicznych wspomnień, które gdzieś w podświadomości dojrzewało w nas, aby ostatecznie ziścić się czasie teraźniejszym.


Zatem zarysujmy plan wydarzeń.
Jest to 3 lub 4 rok filologii polskiej (ewentualnie sam początek 5 roku zanim nastąpiła Zimna Wojna w naszych stosunkach). Jest jesień…albo wiosna :P Świeci słońce. Spotkaliśmy się przypadkowo pod drzwiami pani Irenki w dziekanacie WNH KUL. Nie wiadomo dlaczego nie usiedliśmy w tradycyjnych miejscówkach (czyli pod czytelnią, na kanapach bądź w barku), ale wybraliśmy zakątek za dziekanatem – tam gdzie jest boczne wejście na Nową Aulę. Usiedliśmy na parapecie przy szklanych przednich ścianach frontonu Starego Budynku. Ja miałam na sobie coś brązowego i kserówki w torbie, Miłosz na bank miał w ręce czarną dżokejkę. Jakaś gadka szmatka co słychać i tak zeszliśmy na temat związków. Spytałam o Martę i dobrze pamiętam, że chyba pierwszy raz usłyszałam od Miłosza bardzo a bardzo pozytywną odpowiedź, że super! Że mają dobry czas i chyba będzie z tego coś poważnego.  A to był chyba mój okres rocznej żałoby po Księciu na białym rumaku (pozdrowienia dla Piotra, jeżeli to kiedyś przeczyta) i jakoś zaczęłam się żalić, że rodzinne przepowiednie o staropanieństwie stają się coraz bardziej realne i ogólnie katastrofa, depresja i masakra. I wiecie jak się rozmawia z Miłoszem – powagi z jego ust zaznać, to coś wyjątkowego. Nie inaczej było w tym przypadku. Bo z jakiejś dołującej rozmowy przeszliśmy w "głupkowanie". 


 Nie pamiętam dokładnie jak do tej obietnicy doszliśmy, ale Miłosz w pewnym momencie stwierdził, że jeżeli do 30-tki nadal będę sama a i jemu "nie wypali" z Martą, to się „spikniemy” i spłodzimy polonistycznego potomka, najlepiej jeszcze „przed symboliczną 30-tką”. I tu się zaczęło już srogie wygłupianie, bo zaczęliśmy negocjować i obliczać jaki czas jest nam potrzebny do zrealizowania naszego bezwzględnie inteligentnego planu. Zatem jeżeli przed 30-tką dziecko, to najlepiej w wieku 29 lat. 29 lat odjąć około 9 miesięcy wychodzi 28 (tak, tak… nasza matematyka pozostawia wiele do życzenia;)). No ale... co tak od razu dziecko? i to bez ślubu!? Zatem od 28 lat odejmij znów plus/minus jeden rok na doprowadzenie do ślubu. I tak jakoś wyszło nam, że w wieku 27 lat musimy sprawdzić czy jesteśmy singlami a jeżeli tak, to zacząć wprowadzać w życie nasz srogi zamysł spłodzenia potomka. Wiem, że nawet Miłosz sprawdzał na swoim (jeszcze) elektronicznym czarnym zegarku datę, kiedy po studiach powinniśmy się do siebie odezwać i sprawdzić nasze „statusy”.
Takie śmiechy – chichy… Ale jakoś zapamiętałam dobrze tę rozmowę.

Potem życie potoczyło się swoją drogą. Miłosz nadal był z Martą, ja byłam też z kimś innym. Jeszcze później był okres Wielkiej Ciszy, na podstawie której niejedni z naszych znajomych jako „efekt ostatniego wrażania”, wywnioskowali, że przecież my się w ogóle nie lubiliśmy… Ale to już wątek na inną opowieść...
Skończyły się studia, minęły dwa lata. Zimna Wojna została nawet przerwana spotkaniem, ale my już nie wróciliśmy do starych form zażyłości. Dostaliśmy kilka razy w tyłek, nasze większe lub mniejsze plany poszły w łeb i... jest rok 2012.

Zima. Jestem na wygnaniu na Czarodziejskiej Górze w Szwajcarii. Jest kilka dni po lub przed moimi 27. urodzinami. O moim stanie psychofizycznym lepiej nic nie pisać, bo był to czas, kiedy namiętnie oglądałam „Pacyfik” i marzyłam o tym, żeby zabiła mnie mina lądowa lub pocisk moździerzowy. I ni stąd ni  zowąd dostaje od Miłosza wiadomość.
To było jedno zdanie: „czy to jest już dobry czas, żeby się do Ciebie odezwać?” Nigdy nie zapomnę uczucia, jakie towarzyszyło mi czytaniu tej wiadomości. Momentalnie przypomniałam sobie naszą dziwaczną obietnicę „spod dziekanatu” i miałam wrażenie (ale serio, serio…), że Pan Bóg śmieje mi się w twarz z moich życiowych planów.
No cóż… na tę wiadomość Miłosza odpisałam jednak równie krótko jak on napisał, że… „to nie jest dobry czas”. Ale jednak jakoś zaczęliśmy do siebie pisać. Po moim powrocie do Polski, który dokładnie przypadł na początek kwietnia 2012r., nawet się spotkaliśmy. I choć nadal moja odpowiedź brzmiała „nie”, to gdzieś w podświadomości zegar ustawiony kilka lat wcześniej na parapecie pod aulą KUL odmierzał czas… Nie trzeba było wiele, abym zdała sobie z tego sprawę… Rok później zostaje jedynie 100 dni do naszego ślubu.

Przydałoby się jakieś podsumowanie albo morał tej opowieści… zatem.
Nie składajcie obietnic w żartach, bo nigdy nie wiecie czy nie spełnią się one w najbardziej poważnych okolicznościach. W całej tej nielogiczności jest jakaś… ko(s)miczna logika. 

3 komentarze:

  1. A ja nadal nie mogę przestać się dziwić... :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Wszyscy te "Bellę" cytują, jak to Pan Bóg się śmieje z planów. Ale mój szok jest inny- ktoś oprócz mnie, na polonistyce oglądał serial "Pacyfik"...A "Kompanię Braci" też widziałaś?

    OdpowiedzUsuń
  3. heh, zdziwienie jest w zasadzie czymś pozytywnym... mam nadzieję, że nigdy nie przestaniemy się dziwić - to oznaka świeżości ;)

    Macieju, nawet nie wiedziałam, że cytuję jakąś Bellę?! co jedynie miałam na myśli św. Augustyna... być może Bella też:) A "Kompanię Braci" zaczęłam po "Pacyfiku" oglądać, ale już mnie tak nie wciągnęła - widocznie jestem dzieckiem nowego pokolenia kinematografii:)

    OdpowiedzUsuń