Czy zdarza Wam się, że pamiętacie
określoną sytuację… jesteście pewni, że miała ona miejsce, potraficie odtworzyć
ze szczegółami wrażenia zmysłowe związane z tą sytuacją, ale jeżeli ktoś
poprosi Was o umiejscowienie tego zdarzenia na osi czasu, bezradnie rozkładanie
ręce… mylą Wam się dni, miesiące, pory roku, lata… My mamy kilka takich wspomnień.
Ta względność czasu, jak ją
zwykliśmy nazywać, jest czymś charakterystycznym dla naszej historii, bo dla
jednych wyskoczyliśmy jak Filip z konopi nie wiadomo skąd, a dla innych
("podejrzliwych";)) wydawało się dziwne, że można się przyjaźnić bez żadnych
„podtekstów”, więc... jak długo trzeba było czekać, żebyśmy w końcu przejrzeli na
oczy?!
Powyższa względność czasu to jedna
strona medalu, druga jest znacznie bardziej skomplikowana. Pamiętamy bowiem
sytuacje, które wydają nam się „symboliczne” a nie historyczne, bo mogłyby się
wydarzyć tak samo 5 lat temu jak i 5 miesięcy temu.
Dziś z okazji upływającego czasu
i już niecałych 100 dni dzielących nas od dnia naszego ślubu na światło dzienne
wypływa jedno z tych symbolicznych wspomnień, które gdzieś w podświadomości
dojrzewało w nas, aby ostatecznie ziścić się czasie teraźniejszym.
Zatem zarysujmy plan wydarzeń.
Jest to 3 lub 4 rok filologii
polskiej (ewentualnie sam początek 5 roku zanim nastąpiła Zimna Wojna w naszych
stosunkach). Jest jesień…albo wiosna :P Świeci słońce. Spotkaliśmy się
przypadkowo pod drzwiami pani Irenki w dziekanacie WNH KUL. Nie wiadomo
dlaczego nie usiedliśmy w tradycyjnych miejscówkach (czyli pod czytelnią, na
kanapach bądź w barku), ale wybraliśmy zakątek za dziekanatem – tam gdzie jest
boczne wejście na Nową Aulę. Usiedliśmy na parapecie przy szklanych przednich
ścianach frontonu Starego Budynku. Ja miałam na sobie coś brązowego i kserówki
w torbie, Miłosz na bank miał w ręce czarną dżokejkę. Jakaś gadka szmatka co
słychać i tak zeszliśmy na temat związków. Spytałam o Martę i dobrze pamiętam,
że chyba pierwszy raz usłyszałam od Miłosza bardzo a bardzo pozytywną
odpowiedź, że super! Że mają dobry czas i chyba będzie z tego coś poważnego. A to był chyba mój okres rocznej żałoby po Księciu
na białym rumaku (pozdrowienia dla Piotra, jeżeli to kiedyś przeczyta) i jakoś
zaczęłam się żalić, że rodzinne przepowiednie o staropanieństwie stają się
coraz bardziej realne i ogólnie katastrofa, depresja i masakra. I wiecie jak
się rozmawia z Miłoszem – powagi z jego ust zaznać, to coś wyjątkowego. Nie
inaczej było w tym przypadku. Bo z jakiejś dołującej rozmowy przeszliśmy w "głupkowanie".
Nie pamiętam dokładnie jak do tej obietnicy doszliśmy, ale Miłosz w pewnym momencie stwierdził, że jeżeli do 30-tki nadal będę sama a i jemu "nie wypali" z Martą, to się „spikniemy” i spłodzimy polonistycznego potomka, najlepiej jeszcze „przed symboliczną 30-tką”. I tu się zaczęło już srogie wygłupianie, bo zaczęliśmy negocjować i obliczać jaki czas jest nam potrzebny do zrealizowania naszego bezwzględnie inteligentnego planu. Zatem jeżeli przed 30-tką dziecko, to najlepiej w wieku 29 lat. 29 lat odjąć około 9 miesięcy wychodzi 28 (tak, tak… nasza matematyka pozostawia wiele do życzenia;)). No ale... co tak od razu dziecko? i to bez ślubu!? Zatem od 28 lat odejmij znów plus/minus jeden rok na doprowadzenie do ślubu. I tak jakoś wyszło nam, że w wieku 27 lat musimy sprawdzić czy jesteśmy singlami a jeżeli tak, to zacząć wprowadzać w życie nasz srogi zamysł spłodzenia potomka. Wiem, że nawet Miłosz sprawdzał na swoim (jeszcze) elektronicznym czarnym zegarku datę, kiedy po studiach powinniśmy się do siebie odezwać i sprawdzić nasze „statusy”.
Nie pamiętam dokładnie jak do tej obietnicy doszliśmy, ale Miłosz w pewnym momencie stwierdził, że jeżeli do 30-tki nadal będę sama a i jemu "nie wypali" z Martą, to się „spikniemy” i spłodzimy polonistycznego potomka, najlepiej jeszcze „przed symboliczną 30-tką”. I tu się zaczęło już srogie wygłupianie, bo zaczęliśmy negocjować i obliczać jaki czas jest nam potrzebny do zrealizowania naszego bezwzględnie inteligentnego planu. Zatem jeżeli przed 30-tką dziecko, to najlepiej w wieku 29 lat. 29 lat odjąć około 9 miesięcy wychodzi 28 (tak, tak… nasza matematyka pozostawia wiele do życzenia;)). No ale... co tak od razu dziecko? i to bez ślubu!? Zatem od 28 lat odejmij znów plus/minus jeden rok na doprowadzenie do ślubu. I tak jakoś wyszło nam, że w wieku 27 lat musimy sprawdzić czy jesteśmy singlami a jeżeli tak, to zacząć wprowadzać w życie nasz srogi zamysł spłodzenia potomka. Wiem, że nawet Miłosz sprawdzał na swoim (jeszcze) elektronicznym czarnym zegarku datę, kiedy po studiach powinniśmy się do siebie odezwać i sprawdzić nasze „statusy”.
Takie śmiechy – chichy… Ale jakoś
zapamiętałam dobrze tę rozmowę.
Potem życie potoczyło się swoją
drogą. Miłosz nadal był z Martą, ja byłam też z kimś innym. Jeszcze później był
okres Wielkiej Ciszy, na podstawie której niejedni z naszych znajomych jako „efekt
ostatniego wrażania”, wywnioskowali, że przecież my się w ogóle nie lubiliśmy…
Ale to już wątek na inną opowieść...
Skończyły się studia, minęły dwa
lata. Zimna Wojna została nawet przerwana spotkaniem, ale my już nie wróciliśmy
do starych form zażyłości. Dostaliśmy kilka razy w tyłek, nasze większe lub
mniejsze plany poszły w łeb i... jest rok 2012.
Zima. Jestem na wygnaniu na Czarodziejskiej Górze w Szwajcarii. Jest kilka dni po lub przed moimi 27.
urodzinami. O moim stanie psychofizycznym lepiej nic nie pisać, bo był to czas,
kiedy namiętnie oglądałam „Pacyfik” i marzyłam o tym, żeby zabiła mnie mina
lądowa lub pocisk moździerzowy. I ni stąd ni zowąd dostaje od Miłosza
wiadomość.
To było jedno zdanie: „czy to jest już
dobry czas, żeby się do Ciebie odezwać?” Nigdy nie zapomnę uczucia, jakie
towarzyszyło mi czytaniu tej wiadomości. Momentalnie przypomniałam sobie naszą
dziwaczną obietnicę „spod dziekanatu” i miałam wrażenie (ale serio, serio…), że
Pan Bóg śmieje mi się w twarz z moich życiowych planów.
No cóż… na tę wiadomość Miłosza
odpisałam jednak równie krótko jak on napisał, że… „to nie jest dobry czas”.
Ale jednak jakoś zaczęliśmy do siebie pisać. Po moim powrocie do Polski, który
dokładnie przypadł na początek kwietnia 2012r., nawet się spotkaliśmy. I choć
nadal moja odpowiedź brzmiała „nie”, to gdzieś w podświadomości zegar
ustawiony kilka lat wcześniej na parapecie pod aulą KUL odmierzał czas… Nie
trzeba było wiele, abym zdała sobie z tego sprawę… Rok później zostaje jedynie 100 dni do naszego ślubu.
Przydałoby się jakieś
podsumowanie albo morał tej opowieści… zatem.
A ja nadal nie mogę przestać się dziwić... :)
OdpowiedzUsuńWszyscy te "Bellę" cytują, jak to Pan Bóg się śmieje z planów. Ale mój szok jest inny- ktoś oprócz mnie, na polonistyce oglądał serial "Pacyfik"...A "Kompanię Braci" też widziałaś?
OdpowiedzUsuńheh, zdziwienie jest w zasadzie czymś pozytywnym... mam nadzieję, że nigdy nie przestaniemy się dziwić - to oznaka świeżości ;)
OdpowiedzUsuńMacieju, nawet nie wiedziałam, że cytuję jakąś Bellę?! co jedynie miałam na myśli św. Augustyna... być może Bella też:) A "Kompanię Braci" zaczęłam po "Pacyfiku" oglądać, ale już mnie tak nie wciągnęła - widocznie jestem dzieckiem nowego pokolenia kinematografii:)